ZAWIESZENIE


Opowiadanie zostaje tymczasowo zawieszone. Muszę skupić się na drugim blogu (https://hakuna.muhimu.blogspot.com) i nieco wyprzedzić rozdziały tego opka, bo wcale a wcale nie idzie mi pisanie.

Przepraszam.

piątek, 3 lipca 2015

Tik, tak. Tik, tak.

Kolejny wpis po dwóch latach. Ja to mam rozmach.
Rozdział być może bardzo chaotyczny, ale mam nadzieję, że będzie się podobał.

Dla ciekawskich; Przy pisaniu słuchałam: 
Miłego czytania.



Wbiłam mocniej paznokcie w drewno. Pękło pod naporem moich dłoni. Delikatne rysy biegły w poprzek słoi. Łóżko nie miało pościeli, a z materaca zostały strzępki. Wokół łóżka, na podłodze i ścianach, widniało czarne koło, nie sięgające metra.
 A on się śmiał. Śmiał się i zadawał mi kolejne rany na ciele, gdy ja za bardzo się rozkręciłam. Tym sposobem osłabiał mnie coraz bardziej. Próbowałam się nie rozdrażnić, kiedy jego śmiech stawał się ironiczny. Łzy wściekłości wypływały mi z oczu. Nie chcę znów poczuć bólu. Nie chcę znów słyszeć jego śmiechu.
 Wstał, widząc jak woda w szklance na moich kolanach wyparowała. Zacisnęłam powieki. Drewno przełamało się z głośnym trzaskiem. Proszę cię, myślałam, nie rób mi tego... Zaniosłam się płaczem. Strach zatrząsł moimi mięśniami i wywołał dreszcze. Szczęka zabolała mnie, gdy uwolniłam ją z ciasnego uścisku.
 -Proszę. Nie rób mi tego. - Głos mi się załamał. To nie był rozkaz. To było błaganie.
 Zatrzymał się w pół kroku. Dotarłam do niego. Nareszcie!
 Ale ogień już płynął moimi żyłami do celu. Wiedziałam, że to było konieczne, że tylko jego moc powstrzyma mnie przed wybuchem, ale język odmawiał posłuszeństwa. Zrozumiałam to w pół sekundy później.
 Ja musiałam to zrobić.
Odepchnęłam się, mimo bolesnego skurczu mięśni nóg, i rzuciłam się na niego. Ogień zniknął. Moje siły życiowe też.
Straciłam przytomność, słysząc jego szybko bijące serce, naładowane adrenaliną.


¥¥¥

- Mrau? - Kot przekrzywił delikatnie głowę. Czarne oczy zabłysły w świetle księżyca.
- Czego chcesz? - Zielone oczy znaczyły łzy. - Nic nie mam. Idź sobie.
Dziewczyna siedziała oparta o ścianę wąwozu. Włosy, do pleców, związane miała w puszysty kucyk, zasłaniający nagie plecy. Miała na sobie bluzkę bez ramiączek, czego szczerze żałowała, bo noc była bardzo zimna. Przysunęła kolana pod brodę i oplotła je rękoma. Płakała, choć nie wiedziała, dlaczego.
Kot miauknął ponownie, łasząc się do niej. Odepchnęła go lekko. Chciała być sama, zupełnie sama. Nie potrzebny był jej kot do towarzystwa.
Zielone znamię zaświeciło bladym błyskiem. Kot syknął i cofnął się o krok. Dziewczyna też była tym zjawiskiem zdziwiona, ale jeszcze dziwniejsze było to uczucie, ten strach emanujący ze zwierzęcia.
 - Czy ty się mnie boisz? - Kot zjeżył się na łagodny ton jej głosu - Nie musisz. Ja... nie chcę ci zrobić krzywdy. - Wyciągnęła dłoń w kierunku zwierzęcia. Kot zniknął w ciemnościach, zostawiając ją samą w środku dziczy.
Zrezygnowana wstała, otrzepując się z resztek białej gliny. Musiała jakoś znaleźć odpowiednią drogę.
Zanim wykonała krok, na gałęzi przed nią wylądował kruk. Dziwny kruk, bowiem końcówki jego piór miały kolor matowej żółci, a oczy, niczym ludzkie, błyszczały ciemnym błękitem.
Znowu wyczuła uczucia, płynące na wietrze. Kruk, w porównaniu do kota, nie bał się. Był ciekawy. I dociekliwy. Skakał z gałęzi na gałąź, przeskakując w końcu na jej wyciągniętą dłoń. Rozsiadł się wygodnie i przypatrywał błyszczącym okiem.
Trwało to kilka sekund.
Ptak wrzasnął, rozkładając skrzydła. Na jego małej piersi i głowie, świecił na zielono oplatający go smok.
Dziewczyna wciągnęła powietrze ze świstem. Ale kruk nie czuł bólu. Czuł się szczęśliwy.
Nie!
On przekazywał jej myśli. Co chwilę przylatywała nowa. Wygląd niej samej i zwierząt, zapachy poznane podczas lotu, przemyślenia. I imię. Jej imię. I jego.
Selene. Ilani.
- Jesteś Ilani? - Kruk przesłał jej potwierdzającą myśl. - Kruki mają imiona? - Usłyszała coś na imitację śmiechu.
Nie jestem krukiem, odezwał się, Jestem gawronem. Kruki są mniej kolorowe. Zamrugał błękitnym okiem. Nie, gawrony nie mają imion. Ja jestem wyjątkowa, Selene.
  - Kim jestem? Kim ty jesteś? Kim jest ten czarny kot? - I znowu gawron się zaśmiał.
Zadajesz dużo pytań. Nie wiem tak dużo, jak myślisz. Mogę ci najwyżej pokazać, bo niektórych odpowiedzi nie da się ująć słowami.
Pokazała. Pokazała młodą dziewczynę pełną wigoru. Czarne wnętrze i skorupki zielonego jaja. Wysokiego chłopaka z ciemnymi, kocimi oczami.
Selene musiała chwycić się czarnego konaru. Serce podskoczyło jej do gardła. Gawron zatrzepotał skrzydłami, gdy odsunęła się na ziemię. Łzy na nowo spływały jej po policzkach.
Tik, tak. Tik, tak.
On był śmiercią.

¥¥¥

- Dlaczego mi to robisz? - Czułam jak mocno ściska mój nadgarstek. - Do czego jestem ci potrzebna?
Chwila ciszy. Ciche szelesty drzew. Szum rzeki. Ciężkie kroki ludzi i delikatne zwierząt. Jego oddech.
 - Takie jest moje zadanie. - Jakie zadanie? On nie mógłby z kimś pracować.
- Jakie zadanie? - Spytałam po jeszcze dłuższej ciszy.
Jego puls przyspieszył. Mięśnie na palcach miał napięte, zaciskające się jeszcze mocniej na mojej ręce.
Tik, tak. Tik, tak.
- Nie ważne - Wycedził przez zęby. - To nie powinno ciebie interesować. - Siła nacisku wzmocniła się jeszcze trochę.
Przymknęłam powieki. Wiatr wił się wąwozami, błądząc leśnymi ścieżkami. Puszyste łapy kota zanurzały się w głębokiej ściółce. Pióra wrony przecinały powietrze.
Tik, tak. Tik, tak.
 - Niech czerń spowije światło. - Szeptałam, coraz głośniej. - Niech ci, którzy nigdy nie umarli i nie urodzili się, znikną na zawsze.- Jego serce jeszcze bardziej przyspieszyło. - Niech Kraina Początku i Życia wreszcie będzie godna swej nazwy, a jej wybawcy w końcu staną do walki. Ostatniej walki. - Nacisk na rękę zelżał. Zdziwiona otworzyłam oczy.
Ten wyraz twarzy... Kły obnażone, ręce wciśnięte w brzegi łóżka. Strach i gniew w oczach. Przełknął głośno ślinę i wstał. Krzesło się przewróciło, gdy się cofał. Przyparł do ściany i wystawił dłoń z błyszczącym znamieniem.
Dopiero teraz usłyszałam warkot, dziki warkot skierowany do mnie. Czułam, jak jego moc kumuluje się pomiędzy palcami. Kula wody bulgotała i pieniła się niczym wzburzone morze. Jego tęczówki zmieniały odcienie równo z tą kulą, fala za falą.
Nie wiedziałam, dlaczego tak zareagował na te słowa. Nie wiedziałam, jakie słowa wypowiedziałam... Nie pamiętam ich treści.
Chciałam mu to powiedzieć, ale on nadal tak stał i celował we mnie. Mój strach wykrzesał zawiązki płomieni, kłębiące się pomiędzy moimi palcami. Nie pozwoliłam im uciec, sama tworząc, również groźną, kulę płomieni. Czekałam na jego ruch.
Tik, tak. Tik, tak.
Liczyłam wdechy i wydechy, sekundy i minuty, uderzenia serca.
Ogień czekał na mój rozkaz. Skupiłam się, aby nie myśleć o walce. Serce zabiło mu mocnej. Chciał mnie atakować. I zaatakował.
Uwolniłam moc, zrywając się na nogi. Zimno, jakim promieniował, uderzyło mnie z większą mocą, niż przypuszczałam. Ryknęłam, motywując siebie do większego wysiłku. Wyrzuciłam kulę przed siebie. Żywioły zasyczały, zderzając i oplatając się, niczym para kochanków. Upadłam na kolana, straciwszy ogromne zasoby energii. W piersi zaczęło mi szumieć, jakby jechał tamtędy rozpędzony pociąg. Jego krzyk zagłuszył na chwilę trzaski ognia i wody. Oparłam się na ręce, kiedy moc wyciskała przytomność z mojego umysłu. Obraz przed oczyma powoli tracił na ostrości, a błękit przede mną coraz bardziej wypełniał pomieszczenie. Resztka siły trzymała jasność mojej świadomości.
Nie poddam się. Nie poddam się.
Wstałam i, kołysząc się, wyrwałam pozostałą mi energię z jaźni. Ogień wybuchł niczym bomba. Przed wypełniającą moje oczy bielą, zobaczyłam leżącego chłopaka.
Jego serce ledwo biło. Uśmiech pojawił się na mojej twarzy.
Tik, tak. Tik, tak.

¥¥¥

Obudził się. Było gorąco, bardzo gorąco. Wiatr nie raczył nawet lekko poruszyć gałęźmi drzew. Na niebie nie płynęła żadna chmura, a księżyc oświetlał łąkę w głębi skarpy. Wszystkie zwierzęta spały głęboko, nie wydając żadnych dźwięków. Gdzieś na zachód żółta łuna świateł miasta dopełniała krajobrazu.
Żywił się tym gorącem. Chłonął je całym ciałem. Im więcej, tym powietrze robiło się zimniejsze, a wiatr coraz mocniej szarpał liśćmi.
Nie chcąc zamarznąć, przestał. Wstał i szedł. Nie wiedział gdzie, nie wiedział po co. Musiał iść.
Tik, tak. Tik, tak.
Szedł, możliwe że do świtu, lecz nadal ciemność osłaniała te ziemie, aż do pewnego domu.
Wyglądając przez szybę okna zauważył dziewczynę. Była uśmiechnięta, rozmawiała z kimś. Szare włosy sięgały jej połowy pleców. Oczy, też szare, tryskały radością. Nikt z domowników jakby nie zdawał sobie sprawy z jej gadzich źrenic i białego znamienia na prawej dłoni.
Zaśmiała się i spojrzała przez okno. Radość ustąpiła zaskoczeniu, tylko na chwilę.
Odszedł w cień, czując dziwne uczucie w głowie.
Jakby ktoś przeglądał jego wspomnienia, ale sklejone kartki mu na to nie pozwalały. Im dalej był od dziewczyny, tym słabsze stawało się to uczucie.
Przez swoje długie życie postanowił już jedno: nie słuchać własnej intuicji, ani nie ufać własnym myślom.
Z tym postanowieniem uciekł do lasu, czekając na właściwą chwilę.
Tik, tak. Tik, tak.

¥¥¥

Kaszel wyrwał mnie ze śnieżnej nostalgii. Klęcząc i wypluwając krew, nie zdałam sobie sprawy z panujących tu duszności. Przetarłam załzawione oczy, by widzieć więcej.
Na ziemi leżały białoszare popioły. Spadały z nieba, jak płatki śniegu. Opatuliły wszystko, meble, resztki ścian, nawet mnie. Dachu nie było. Białe gwiazdy błyszczały, zalewając się swym blaskiem z księżycem. Moje ubrania były w strzępkach. Gdzieś w kątach leżały pozostałości książek. Nade mną płonęło błękitem drzewo. Jeden z wielu liść runął, jak kamień, na moją dłoń. Strzepnęłam go, czując ból. To nie był zwykły ogień.
Tik, tak. Tik, tak.
Musiałam go uratować.
Wstałam, ale wzburzyłam tylko tumany popiołu. Nie czułam nóg. Zaczęłam się czołgać ku czarnej kupce. To on. Nie oddychał. Przewróciłam go na plecy i z całej siły uderzyłam pięściami w pierś. Nic. Jeszcze raz. Jego ciało zadrżało. Zaczęłam nim potrząsać. Po chwili odgarnął moją rękę i, krztusząc się, wypluwał jaskrawoczerwoną krew. Otarł oczy i spojrzał w górę.
- Musimy uciekać. - Wycharczał. - Teraz.
Wstał, podnosząc mnie na rękach. Gdy mnie puścił, runęłam na ziemię. Nie czekał aż znowu wstanę. Podciął mi nogi, zmuszając moje ciało do ułożenia się w swoich ramionach. Wyskoczył przez okno, zostawiając za sobą zgliszcza mojego dotychczasowego więzienia.

¥¥¥

Spotkanie nie zakończyło się dobrze. Ktoś wrzucił jej narkotyk do drinka. Potem nie wiedziała, co dokładnie robi. Pamiętała tylko światło i złote włosy. Pojawił się przed nią znikąd i wyprowadził z klubu. Śmiała się, nie wiedziała z czego. Potem się przewróciła, raniąc sobie dłoń szkłem.
Patrzyła się z uwagą na krwistoczerwoną kreskę, mieniącą się na linii życia. Była coraz grubsza. Kropla krwi. spłynęła jej po nadgarstku. Zacisnęła dłoń w pięść.
Poczuła ciepłe palce na ramieniu, głos mówił, żeby wstała. Nagle jej umysł stał się przytomniejszy. Podniosła się, szybko się obracając. Trafiła pięścią w jego pierś. Zaskoczony oparł się o mur budynku. Uderzyła go jeszcze raz i jeszcze raz. Łzy rozmazały jej obraz. Po raz ostatni wycelowała dłoń w jego serce.
- Czego.. - jej głos był zachrypnięty i cichy - Czego... ode mnie... chcesz? - szloch powoli przebijał się przez jej słowa. - Czego... nie... zostawisz... mnie... w spokoju? - Spojrzała mu w oczy. - Kim... Kim ty jesteś?
- Pytanie brzmi: Czym jestem? - Złoto w jego oczach lśniło w ciemnościach. - Nie wiem.
Ale ona nie słuchała. Spuściła wzrok. Widziała gwiazdy, albo przez narkotyk, albo w myślach jednego z ludzi. Chciała latać, uwolnić się od wszystkiego. Być człowiekiem, a nie diabłem.
Tik, tak. Tik, tak.
Wbiła palce w koszulę, którą miał na sobie. Świeżość umysłu, która nawiedziła ją kilka chwil temu, wyparowała. Znów była pod wpływem trucizny. Oczy zabłysły jej światłem.
- Mogę potem tego żałować. - Wspięła się na palce, sięgając ręką jego karku. - Ale muszę to zrobić.
Złapał jej nadgarstek, chcąc ją odepchnąć lecz ona już to zrobiła.
Z zaciśniętymi powiekami pocałowała go najdelikatniej ja mogła, z sercem. On, zaskoczony po raz kolejny tej nocy, poddał się jej drobnym wargom. Oparła się o niego mocniej, tracąc równowagę. Przycisnęła go mocniej do ściany.
Lekko ją odsunął, tak żeby mogła usłyszeć jego pytanie.
- Gdzie mieszkasz?

¥¥¥

Zasunęłam ciemny kaptur na głowie. Deszcz lał jak z cebra. Nienawidzę burz. Fala wody runęła w las. Chwilę później, jednocześnie, pojawiły się błyskawica i grzmot.
Wrzask przeżarł się do moich kości i wywołał dreszcze. Zamknęłam oczy, próbując nie próbować biec na oślep, do pałacu.
Tik, tak. Tik, tak.
Kolejny błysk. I kolejny grzmot.
I wrzask.
Zakryłam sobie uszy. Nie słyszałam tym razem grzmotu, ale skrzeczący dźwięk trafił do mojego umysłu. Skuliłam się. Burza dalej szalała, a ja kuliłam się coraz bardziej i bardziej. Wyczuwałam rytm w błyskawicach, deszczu i grzmotach.
Tik, tak. Tik, tak.
Czekałam czując spływające po brudnej twarzy łzy. Nie poczułam jak z mojej głowy zsuwa się kaptur. Nie poczułam jak czyjeś ręce zdejmują z moich ramion mokry płaszcz i nasuwają inny, ciężki i szorstki. Nie poczułam przyjacielskiego uścisku.
Czułam tylko ten przerażający rytm. Miałam ochotę uciec, uciec jak najdalej. Nie mogłam.
To coś chciało przedłużyć moje męki. Dać mi do zrozumienia, że jestem słaba, bezbronna.
Skrzek zaczął się nasilać. Przy wtórującym mu grzmotom przedłużał się i zamieniał się w pisk.
Wbiłam paznokcie w ramiona, aż do krwi. Pulsujące ciepło bólu nie stłumiło strachu. Zaczęłam krzyczeć. Długie, przeciągnięte przez echo jęki zdarły mi po chwili gardło. Bezgłośny szloch nie był już przez nic powstrzymywany.
Tik, tak. Tik, tak.
Grzmoty były coraz rzadsze, a plusk deszczu powoli ustawał szelestom liści. Pisk zdawał się być cichszy. Odczucie dziwnej bliskości z towarzyszącą mi osobą bardziej realistyczne.
Dopiero teraz poczułam jego szybkie bicie serca, wysoką temperaturę i spięte mięśnie, jak gdyby powstrzymywał się przed zabiciem mnie.
Lub czymś gorszym...
Postanowiłam o tym nie myśleć, ale moje ciało myślało o tym za mnie. Serce zrównało się z jego, a na policzkach wypłynął mi rumieniec.
Zauważył to i lekko się wzdrygnął. Nie chciałam widzieć jego oczu, jeszcze bardziej by mnie rozbudziły. Zamarłam w bezruchu, nie wydając żadnego dźwięku, ani nie zdradzając się przyspieszonym oddechem.
Tik, tak. Tik, tak.

¥¥¥

Ogień. Pali. I ten wzrok. Pełen radości. Ból. Gorąco. Ciemna noc. Krzyki.
- Przyznajesz się do uprawiania czarów, Julio z Glasgow? - Zapytał ksiądz. - Czy wyrzekasz się szatana?
Wszyscy na nią patrzyli z ciekawością, jakby była eksperymentem.
- Nie. - Głos nawet jej nie zadrżał.
- Nie... Co? - Sutanna zafalowała, gdy przeszedł się się po placu.
Głęboko wciągnęła powietrze. I tak uznają jej winę. Po co kłamać?
- Nie uprawiałam czarów. Szatana się nie wyrzekam. - Pomruki i westchnienia na sali. - Szatan i Bóg nie istnieją. - Klecha przystanął. - Magia istnieje. Istnieje we mnie. Istnieje w każdym z was. - Krzyki przerażenia przebiły się przez nocną ciszę. - Ale w tak małej ilości, że nie da się jej wydobyć. - Ksiądz obrócił się, jego szata sekundę po nim. - Ja, i ty, klecho, Jack'u z Galashiel, mamy jej tyle, że potrafimy z niej skorzystać, nieprawdaż? - Uśmiechnęła się.
Nastała cisza. Wygląda na to, że jej nie uwierzyli. Ale jej oczu mówiły same za siebie. Wyglądała jak wąż, jak wcielenie zła. Drugim punktem przeciw niej było to, że nikt nie znał jej rodziny, nie wiedział czy była ochrzczona. Ale też nikt nie raczył sprawdzić, czy woda święcona jej szkodzi. Westchnęła w myślach. Już po niej.
- Winna. - Sędzia nawet nie zamrugał. Nie podziałała na niego moc.
Zabrali ją na stos. Przywiązali do pala. Ksiądz, już inny, oświadczył tłumowi decyzję sądu. Wziął do ręki pochodnię.
Nagle zerwał się silny wiatr. Jej białe włosy oplotły wielki drąg. Pochodnia zgasła. Wiatr ucichł. Tłum też.
Przyniesiono koleją pochodnię. Stało się dokładnie to samo. Jej znamię zabłysło. Ludzie, przerażeni, zaczęli uciekać. Klecha drżącymi rękoma rzucił płonącym patykiem w stos. Zajął się natychmiast ogniem.
Julia krzyknęła, gdy ogień lizał powierzchnię jej stóp. Wiatr szalał, odgarniając płomienie, ale one nadal wracały. Powoli słabła.
Wtem zobaczyła małego chłopca. Wyczuła jego umysł. Prosty, bezrozumny. Przełożyła kilka myśli, nadając im spójną całość. Dziecko zamrugało oczyma.
Zadziałało. Chłopczyk podniósł wiadro wody i wylał je na płonący ogień. Potem wziął krótki sztylet i przeciął krępujące ją liny. Opadła zmęczona na popiół. Pochylił się nad nią.
- Nic ci nie jest? - Miał polski akcent. Wędrowcy.
- Nie. Uciekaj, bo cię złapią. - Popędził w ciemną uliczkę.

Obudziła się. Włosy opadły jej na twarz, poduszka była mokra od potu. Nienawidziła przechodzić znów przez tamte dni. Pamiętała nadal czarne niebo nad Aberdeen, kolor oczu dziecka, głos sędzi.
Zacisnęła palce na pościeli. Liście drzew za oknem zaszumiały cicho. W głowie migały jej przebłyski z przeszłości. Ucieczka do Bordeaux. Potem Brukseli i Szczecina, Kalisza i Lublina. W końcu dotarła do Koszyc i w góry, gdzie mieszkała przez kolejne wieki.
Oparła głowę o poduszkę. Uspokoiła się. Skądś znała te oczy. Taki piaskowy kolor, miły. Przyjemny.
Zasnęła, widząc w myślach troskę na twarzy dzieciaka.

¥¥¥

Uciekłam, gdy zasnął. Nawet jeżeli mnie usłyszał, to nie ruszył za mną.
Pobiegłam jeszcze dalej, bardziej przed siebie, bardziej za nim. Minęłam zawaloną stodołę. Kiedyś była piękna, bardzo piękna. Dalej były murowane ściany - szkielet parterowego domku. To były takie ciepłe dni, pełne słońca.

Wyniosłam wiadro pełne zimnej wody. Prosto do wysokiej stodoły. Musiałam napoić Szaraka.
Łąka pachniała świeżością, gdzieniegdzie lekką wilgocią grzybów. W nocy padał deszcz. Słońce, jakby nie czując zimna, schowało się za chmurami. Pchnęłam drzwi budowli.
Koń wierzgnął na mój widok. Jego czarny pysk wybuchał kłębami pary. Wpatrywał się we mnie ciemnymi paciorkami. Co chwilę kopał uparcie ziemię. Chciał się wydostać.
- Spokojnie, Szarak. - Szeptałam, powoli podchodząc bliżej. - Dam ci tylko wodę, spokojnie. - Uklękłam, stawiając wiadro bliżej jego pyska.
Wypił do cna. Wiadro, już puste, przewróciło się i potoczyło wgłąb stodoły.
Delikatnie odwiązałam go od pala. Lekko szarpnęłam go w stronę łąki, on ruszył za mną. Przywiązałam jego sznur do wysokiego kołka. Ogier pochłaniał trawę w oszałamiającym tempie.
Strzał.
Strach poderwał koniem, który, wyrwawszy kołek z ziemi, popędził w stronę lasu.
Po chwili usłyszałam kolejny strzał.
I rżenie konia.
A ja głupia stanęłam i udawałam słup soli.
Warkot silnika był coraz głośniejszy. Parę kolejnych strzałów poniosło się echem. Potem jeszcze dziki śmiech radości. Wszystko ucichło. Zauważyli mnie. Wiatr się zerwał, jakby gasząc ich samochód. Podchodzili kamienną ścieżką. Wycelowali we mnie. Odbezpieczyli. Niecelnie strzelili. Przekręciłam głowę, przyglądając się im uważniej. Żołnierze. Chyba ci źli. Zaklął ten, co we mnie strzelał. Nie chcieli chyba świadków. Podeszli jeszcze bliżej, parę metrów ode mnie. Wycelował jeszcze raz.
Lufa czarnego karabinu.
Szara, wirująca kula.
Ogień.
Krzyki.
Łąka spłonęła. Z domu zostały dwie, czerwone ściany, a stodoły już nie było widać. Samochodu też.
Szarak przybiegł, z ziejącą raną na szyi. Uspokojony położył się na spalonej ziemi. Ułożył głowę u mych stóp.
Ostatnie parsknięcie.
Umarł.

Tik, tak. Tik, tak.

Nawet nie zauważyłam, że przystanęłam. Wypatrywałam ciała konia. Było takie, jakby spał, teraz nie został nawet szkielet. Ściany domu, umyte przez deszcze, wybielały. Stodoła odbudowana, przewrócona przez piorun. Łąka dalej kwitła, może nawet bardziej niż kiedyś.
Jakby nic się nie stało. Jakby nie zginęli tutaj ludzie. Jakby tu nic nie spłonęło od kilku tysięcy lat.
Jakby mnie tu nigdy nie było.
A byłam. Tu i jeszcze w wielu miejscach. Czas wytarł wszystkie ślady po mnie.
Stanęłam pod jeszcze jednym budynkiem. Oberwanym z tynku, zdobionym z graffiti, obrzucony bombą. Jedno pomieszczenie, bardzo małe, się zachowało. Jeszcze jedna cała ściana. Schody wznosiły się ku powietrzu. Kilka cegieł usypanych w kupkę zarosło chwastami.
A mnie jak zawsze, pchały echa przeszłości. Wspięłam się na schody i usiadłam na brzegu.

¥¥¥

Widząc szablę na ziemi przypomniał sobie lata spędzone daleko wstecz. Podniósł i zważył ją w dłoni. Była zbyt lekka, bardziej dla kogoś niższego od niego. Przyjrzał się walorom na klindze i ostrzu.
Pośród płomieni na metalu wił się smok. Ze skrzydeł sypał się popiół, udo miało dziwne znamię. Pozwolił by światło padło na wygrawerowanie. Poziomy łuk od którego końca odchodziły małe nacięcia. Gdy się go ustawiło pod odpowiednim kątem wyglądał, jak zarys powieki ze zmarszczkami mimicznymi. Na klindze było wyryte smocze oko i imię: Lilianna.
Gdzieś ją już kiedyś widział. Tylko nie pamiętał gdzie. Czerwone włosy.... Kwiaty kwitły...
Tik, tak. Tik, tak.

3 kwietnia 1794 r. Racławice

- Będziesz walczyła? - Chłopak wyraźnie śmiał się z dziewczyny. - Tym kawałkiem metalu? Opanuj się dziewczyno i wracaj o domu. Tu nie ma dla ciebie miejsca. - spoważniał w kilka chwil.
Kazała mu wstać. Związała długi warkocz w kok. Odeszła kilka kroków i powiedziała.
- Strzelaj! - Cisza. - No, dawaj! Nie mów, że się boisz?! - Pokazała mu język. Wstał, wyraźnie wściekły. - I o to chodziło! - Uśmiechnięta uniosła błyszczący miecz.
Wycelował rewolwerem i strzelił. Pocisk odbił się od miecza, niczym gumowa piłeczka.
- Pudło! - Krzyknęła. - Spróbuj jeszcze raz!
Strzelił jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze, i jeszcze, i jeszcze.
Pudło.
Dziewczyna przez ten czas zdążyła do niego dojść i przyłożyć ostrze do gardła. Tylko ja słyszałem jej szept:
- I teraz byś zginął. Ale to nie wojna, a ja nie jestem twoim wrogiem. - Uśmiechnęła się. - Szkoda, że ta bitwa mnie ominie. Ale spotkamy się jeszcze. Niech szczęście ci sprzyja, mój bracie. Deus vicit.
Zdjęła ostrze z jego szyi. Cofnęła się kilka kroków i uciekła. Zniknęła pośród pól.
Nałożyłem niżej czapkę i odszedłem w przeciwną stronę. Nigdy więcej jej nie widziałem.

No tak, Racławice. Nawet nie wiedział, czy ona jeszcze żyje. Skoro znalazł tu miecz, to ona też gdzieś tu jest. Musi ją odnaleźć.
W końcu jest ich więcej. O wiele więcej niż sądził.
Schował miecz do pochwy. Metal zabrzmiał, niczym skwierczący ogień. Dziwne...
Ukrył pas pod płaszczem i odszedł.

Tik, tak. Tik, tak.

Przeszłość kryje wiele zagadek. Bardzo wiele.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz